
Wstęp
Kiedy prawie 6 lat temu przeprowadzałem się z rodzinnego Śremu do Poznania, oczami wyobraźni widziałem siebie w roli przedstawiciela handlowego, specjalisty ds. sprzedaży lub bankowca zarabiającego dobre pieniądze. Miałem za sobą 4 lata pracy na stacji benzynowej i licencjat z ekonomii. Szukając mieszkania na wynajem zwracałem uwagę na dobre miejsce do parkowania. Dzisiaj zawodowo zbieram kasę dla osób niepełnosprawnych, nigdy nie miałem samochodu, do pracy jeżdżę rowerem, a po mieście jak trzeba służbowo latam w stroju Dartha Vadera. Czasami mnie pokażą w telewizji a ja wkurzam się, kiedy przekręcają nazwisko i gwiazdorzę nie na swoje konto. Ale najważniejsze - lubię to co robię. Oto krótka historia jak do tego doszło...
Prolog
Pierwszą styczność z osobami niepełnosprawnymi miałem podczas wakacji między II a III klasą liceum. Moja ówczesna dziewczyna wyjechała z koleżankami na kilka dni, a ja pojechałem do niej na chwilę w odwiedziny. Okazało się, że to nie był zwykły babski wypad, a obóz osób niepełnosprawnych. Spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, że na powitanie wyleci mi trzech gości z zespołem Downa, po sto kilo każdy i będą chcieli witać się na „miśka”, mówiąc „lubię cię”. Równocześnie! Kiedy minął pierwszy szok, przekonałem się, że można się z nimi całkiem nieźle dogadać.
Wśród wielu innych niepełnosprawnych na tym obozie była też powykręcana od góry do dołu trzydziestoletnia kobieta na wózku. Na pierwszy rzut oka „warzywko” - nie mówi, nie chodzi. Ot po prostu sobie jest i trzeba wszystko wokół niej zrobić. Dorosłe niemowlę. Tak o niej myślałem i tak też ją potraktowałem. Że jest. I tyle.
Ludzie z tej wspólnoty (później dowiedziałem się, że ta ekipa jest częścią ogólnoświatowego ruchu Wiara i Światło, skupiającego osoby niepełnosprawne i ich przyjaciół) chyba mnie polubili bo dostałem zaproszenie na spotkanie poobozowe. Na tym spotkaniu podeszła do mnie jedna z wolontariuszek i mówi, że Ania jest na mnie obrażona. Popatrzyłem na nią jak na wariatkę, pytając o co chodzi. Co prawda zdarzało się dość często, że moja ówczesna dziewczyna rzucała fochem, ale po pierwsze nie miała na imię Ania, a po drugie zwykle nikt nie musiał mi o tym mówić bo sam wiedziałem o tym najlepiej (chociaż rzadko kiedy ze świadomością za co...). Okazało się, że Anią jest ta powykręcana kobieta na wózku, którą spotkałem na obozie, a obraza majestatu mi się słusznie należała bo nie powiedziałem jej „cześć”, kiedy mijaliśmy się kilka dni wcześniej w kościele.
Ten moment odegrał absolutnie kluczową rolę w moim dalszym życiu. Był niczym węzeł autostradowy w Strykowie, kiedy to po kilkuset kilometrach na trasie z Poznania do Warszawy przekonujesz się, że stolica jednak nie jest twoim miejscem docelowym i odbijasz na południe, żeby mając na nogach tylko sandały obrać azymut na góry. Na rzeczywistość w której nigdy nie byłeś i absolutnie nie jesteś na nią przygotowany.
Po kilku miesiącach Ania zaprosiła mnie na osiemnastkę do swojego kuzyna. Jej rodzeństwo przychodziło ze swoimi małżonkami, kuzynki z chłopakami, a kuzynowie z dziewczynami. Ona chciała tam być ze mną. Już nie była dla mnie „warzywkiem”, kimś kogo zwykle traktuje się jak powietrze. Była zamkniętą w niedoskonałym, sparaliżowanym ciele trzydziestoletnią dziewczyną, która potrafi podyktować SMS-a (jest tylko kilka bliskich osób, które potrafią ją zrozumieć – ja do dzisiaj nie umiem). Dziewczyną, która sama decyduje w co się ma ubrać. Dziewczyną, która chce mieć na imprezie partnera jak wszyscy inni. A partnerem miałem być ja...
Pierwszą myślą było „w życiu nigdy”. Absolutnie nie miałem pojęcia jak by się odnaleźć w takiej sytuacji. Ale się zgodziłem.
Nie mogąc urwać się wcześniej z pracy na imprezę dotarłem z opóźnieniem. Przywitałem się grzecznie z jubilatem, składając mu życzenia w drzwiach wejściowych i powiedziałem, że ja do Ani. Kiedy przywieźli ją pod drzwi mało, nie wyskoczyła z radości ze swojego wózka. Trafiłem na moment przerwy w tańcach, więc kiedy wjeżdżałem z Anią na salę wszyscy siedzieli przy stołach. Członkowie rodziny mało sobie karków nie poskręcali obracając się w naszą stronę. Wszystkie oczy skierowane były jedno miejsce. Na najbardziej nietypową parę na imprezie. Posadzono nas między kuzynostwem Ani, z którym dość szybko złapałem kontakt, a z pierwszymi taktami muzyki ruszyliśmy na parkiet. Ja i moja powykręcana partnerka na czterech kółkach, która w tamtym momencie była chyba najbardziej szczęśliwą osobą, jaką widziałem w życiu. Czułem na sobie te wszystkie spojrzenia ludzi dookoła, ale po trzech kieliszkach nie miało to już żadnego znaczenia.
Impreza zbliżała się już ku końcowi, kiedy mój wzrok spotkał się ze spojrzeniem najgroźniej wyglądającego gościa na imprezie. Facet był ze dwa razy większy ode mnie, i pokazywał, żebym do niego podszedł. Nie mam w zwyczaju ustosunkowywać się negatywnie do próśb osób mogących mnie jedną ręką wkomponować w futrynę, więc grzecznie usiadłem obok niego. Spojrzał na mnie i mówi mniej więcej tak: „Słuchaj młody, kiedy cię zobaczyłem jak wjeżdżasz z moją siostrą na salę to miałem ochotę ci przypierdolić. Ale widzę, że dobrze ją traktujesz, fajnie się bawicie. Jarek jestem, gdzie masz kieliszek?” Tym sposobem otrzymałem oficjalne zezwolenie na towarzyszenie Ani w imprezach rodzinnych, z którego jeszcze kilkukrotnie przy różnych okazjach skorzystałem.
Poznań
Odcięcie pępowiny, usamodzielnienie, odnalezienie się w nowym miejscu. Po przeprowadzce do Poznania z niewyjaśnionych względów pracodawcy nie rzucili się na mnie z każdej możliwej strony więc chcąc nie chcąc chwyciłem się pierwszej dostępnej roboty. Było to call center świadczące usługi w imieniu znanego dostawcy Internetu. Praca miała swoje dobre strony, kiedy np. trzeba było tłumaczyć kobiecie, że mimo iż kupiła router bezprzewodowy, to nie będzie on działał leżąc posłusznie nierozpakowany w kartonie. Ewidentnie jednak nie była to moja bajka, rzuciłem tę robotę w cholerę z dnia na dzień po dwóch miesiącach.
Korzystając z nieoczekiwanego wolnego pojechałem na kilka dni na zimowy obóz ze wspomnianą już wcześniej wspólnotą Wiary i Światła. Jedną z wolontariuszek na tym obozie była Natalia, z którą znaliśmy się z liceum i z wcześniejszych obozów, a która prowadziła ośrodek dla osób niepełnosprawnych w Poznaniu. Podczas jednego z wieczorów zapytałem ją od niechcenia czy by nie miała czasami jakieś roboty dla mnie u siebie. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiedziała, że tak. Potrzebowali kogoś do pomocy przy pielęgnacji i karmieniu osób niepełnosprawnych. Tym sposobem zaciągnąłem się do Kamyka, dziennego ośrodka dla osób z bardzo głęboką niepełnosprawnością intelektualną. Miałem być bankierem, a zostałem człowiekiem od podcierania tyłków...
Na szczęście do takiego ośrodka nie idzie dostać się w ciemno, trzeba przejść dzień próbny.
Nie potrafię sobie wyobrazić jaki szok przeżywa osoba nie mająca wcześniej kontaktu z osobami niepełnosprawnymi po przekroczeniu progu Kamyka bo ja z kilkuletnim „doświadczeniem” nie wiedziałem co powiedzieć. Wchodzę do odrapanego, obskurnego budynku (dzisiaj już po remoncie), w którym panuje charakterystyczny zapach. W wejściu wita mnie facet, po którym na pierwszy rzut oka nie widać czy jest podopiecznym czy terapeutą. Podchodzi, wyciąga rękę i pyta „pojedziemy”? Po czym nie czekając na odpowiedź uśmiecha się, obraca i odchodzi mówiąc „głupi jesteś”. Następnie słyszę przeraźliwy krzyk z sali obok. Na szczęście ktoś z kadry zabiera mnie do świetlicy. Po drodze mijam starszą niewysoką kobietę z zespołem Downa, która podaje mi rękę i pyta „lubisz Basię”? (To pytanie zadaje codziennie po kilka razy dziennie).
Świetlica jest centralnym punktem ośrodka, w której poznaję większość kadry i podopiecznych. Patrzę na leżącego na materacu dwudziestokilkuletniego chłopaka, który waży może 25 – 30 kg i z trudnością łapie oddech. Ktoś z kadry mówi mi, żebym się nie przejmował bo on tak po prostu ma. Obok mnie przechodzi wysoki facet z kilkoma piłkami w rękach, powtarzający w kółko „papapapapapa, tatusiu tatusiu”, a na ławce obok macha do mnie dziewczyna pytając „kto ja jestem? Karolina”.
Nie mija więcej niż 10 minut, a ja mam ochotę stamtąd uciekać. Myślę sobie: „Boże, jeśli mam tu zostać to daj mi siły”. Zostaję.
Z dniem 1 lutego 2010 roku moje życie wiąże się z Kamykiem i Stowarzyszeniem Na Tak, które jest organem prowadzącym ośrodek. Zaczyna się etap, który trwa do dzisiaj.
Kamyk
Pierwsza rzeczą, której nauczyłem się w Kamyku to żeby nie przywiązywać się do swojej kawy/herbaty. Jakikolwiek napój w kubku szybko stawał się dobrem publicznym więc tylko od mojej czujności zależało ile uda mi się go zachować dla siebie. Chłopaki (podopieczni - było ich dwóch, w każdym z nich inna krew ale jeden przyświecał im cel) mogli wypić wszystko co płynne i w każdych ilościach. Bez znaczenia czyją było własnością.
Po kilku miesiącach poszedłem ze znajomymi na piwo do knajpy. Kufle wypełnione złocistym płynem stały sobie grzecznie na stole, kiedy kątem oka dostrzegłem, że ktoś coś na nim niewinnie przestawia. Zadział instynkt. Kumple patrzyli z lekkim niedowierzaniem, gdy niczym Rejtan rzuciłem się w obronie swojego kufla, któremu de facto nic nie zagrażało. Zachowałem jednak czujność, w każdych okolicznościach.
Moja pierwsza umiejętność w nowym miejscu pracy – ochrona swojego kubka przed intruzami.
Drugą najważniejszą rzeczą, do której od pierwszych chwil pracy przygotowywała mnie kadra były przygody toaletowe. Część podopiecznych w Kamyku zgłasza swoje potrzeby fizjologiczne i korzysta po bożemu z toalety. Niestety są oni w mniejszości. W grupie do której trafiłem był jeden facet, któremu trzeba było zmieniać pampersa. Za każdy razem idąc z nim do kibla (chłopcy chodzą do toalety, faceci chodzą do kibla) modliłem się, żeby kończyło się na jedynce. Długo się udawało, ale każda passa ma swój kres. Po kilku tygodniach nadszedł ten moment, niczym Dzień Sądu z Terminatora 2. Po początkowej detekcji zapachowej łudziłem się, że może to tylko efekt grochówki unosi się powietrzu ale rzeczywistość odarła mnie z resztek niewinności. To był czas, żeby oddzielić chłopców od mężczyzn. Założyłem podwójne rękawiczki lateksowe i nie ma że boli. Nająłem się do czarnej roboty więc trzeba było wypić ten kielich.
Właściwie można by to porównać do przewijania niemowląt z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze: dziecko można w miarę łatwo ułożyć sobie na rękach, tudzież na przewijaku. Podnieść nogi, wytrzeć dupkę i po zawodach. Z dorosłym facetem to tak nie działa... Po drugie: nie bez powodu mówi się, że coś jest „gładkie jak pupcia niemowlęcia”. U dorosłego faceta mało co jest gładkie, a już na pewno nie stacja końcowa przewodu pokarmowego.
Może to zabrzmi abstrakcyjnie ale w sumie cieszyłem się z tej szkoły życia. Nigdy nie wiadomo co nas w życiu spotka i czyje tyłki np. w rodzinie przyjdzie nam wycierać. Albo komu przyjdzie nasze dupsko na starość czyścić. W każdym razie druga sprawność zdobyta – prawie jak w harcerstwie.
Siłą Kamyka byli ludzie. Współpracownicy, mimo, że tak różni to fantastycznie się uzupełniali. Byłem tam najmłodszy, dzięki czemu wiele mogłem się nauczyć. Na przykład grać na gitarze albo prowadzić i parkować 9-osobowego busa z długim bagażnikiem czy też zakładać przydomowy ogródek. Często spotykaliśmy się po pracy na poznańskim rynku przy złotym napoju i rozmawialiśmy godzinami. O czym? Oczywiście o podopiecznych. Dziesiątki historii, anegdot, oczy mokre od łez, a brzuch obolały od śmiechu. Dobra to była ekipa.
W pewnym momencie ukuliśmy teorię z przymrużeniem oka, że Kamyki (nasza nazwa własna podopiecznych) generalnie udają. Że to jest wszystko ustawione. Coś jak w filmie Truman Show. Że pewnie popołudniami spotykają się we własnym towarzystwie i obgadują nas, mając totalną bekę z tych wszystkich mądrych zajęć, którymi dzień w dzień byli karmieni. Nasza teoria spiskowa oczywiście miała swoje podstawy. Zdarzało się, że nagle któryś odpowiadał w jakimś zakresie adekwatnie do pytania (co się normalnie nie działo). Zupełnie jakby się na chwilę zapomniał.
To była forma odreagowania, spuszczenia pary, resetu psychicznego. Nie da się pracować w takim miejscu traktując wszystko na serio. Oczywiście priorytetem jest zachowanie szacunku wobec osób niepełnosprawnych. Jednak bez dystansu do siebie, do podopiecznych i do sytuacji, które nigdzie indziej na świecie się nie zdarzają, my sami w dość ekspresowym tempie stali byśmy się podopiecznymi. Ośrodka bez okien i klamek.
Po pół roku pojechaliśmy do Podczela (niedaleko Kołobrzegu) na pierwszy obóz wakacyjny, a ja dostałem pod opiekę Krzycha, którego dzisiaj znają chyba wszyscy. Z uwagi na znaczny stopień niepełnosprawności każdy podopieczny Kamyka musi mieć swojego opiekuna na wyłączność. Przez tydzień byliśmy z Krzychem nierozłączni, jak Bolek i Lolek, jak orzeł i reszka, jak ping i pong. Miałem fuchę anioła stróża, starszego brata i służby na usługach. Karmienie, przebieranie, przewijanie, kąpanie, golenie, zabawianie, zamawianie panienek :) – full service all inclusive. Oczywiście 24h. W takich chwilach człowiek sobie uświadamia, jak wielką robotę wykonują rodzice osób niepełnosprawnych każdego dnia i jak wielki trud spotkał ich w życiu. Ja po tygodniu miałem serdecznie dosyć, a dla nich to był jedyny oddech w ciągu całego roku. Po powrocie ze łzami w oczach dziękują za te kilka dni odpoczynku.
Krzychu nie mówi, czasami się uśmiecha jak ma dobry humor albo jak śpiewam mu pieśni stadionowe, a kiedy ma gorszy dzień to potrafi wyprowadzić cios nogą, które nie powstydziłby się Chuck Norris. Z uwagi na epilepsję zabranie go na mecz raczej nie wchodzi w grę (za dużo bodźców) ale jak mu trochę pokrzyczę do ucha to zawsze odwdzięcza się, pokazując ósemki. Zdarza mu się też mruczeć, przeważnie robiąc to na jednym dźwięku. Kiedyś sprawdziłem to z kamertonem i okazało się, że można pod mruczenie Krzycha nastroić gitarę.
Główną trudnością na obozie okazał się fakt, że Krzychu raczej należy do skowronków, ja zaś jestem typową sową. Mogę siedzieć do późna w nocy, ale rano zaczyna się dla mnie nie prędzej jak o 9. Krzychu zaś budził się koło 6. Śniadania mieliśmy około 9, więc do ósmej spokojnie można było spać. Pół biedy, gdyby gadał do siebie albo kontemplował w ciszy sens życia tudzież beznadziejnego opiekuna. Niestety Krzychu zaproponował inny pomysł na nasze poranki i od szóstej mieliśmy koncert mruczenia. Nie da się zmrużyć oka przy takim jednostajnym mormorando. Prosiłem, błagałem, pertraktowałem, stosowałem groźby karalne – wszystko na nic. Jedynym efektem moich zabiegów była chwilowa zmiana dźwięku z D-dur a e-moll...
Jednego razu pojechaliśmy na niedzielną mszę do Ustronia Morskiego. Kościół wypchany po brzegi turystami (3/4 z Poznania), a my z wózkami ustawiliśmy się na samym przodzie, może z 1,5 metra od ambony. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do kazania. Wtedy to Krzychu postanowił wyrazić swoją opinię na temat miejscowego proboszcza i się zaczęło się „Mormorando D-dur”. W kościele panowała cisza (jak to na kazaniu), więc wszyscy dookoła słyszeli mojego kolegę. Nachylam się do Krzycha i proszę grzecznie: „zaprawdę, zaprawdę powiadam ci – ucisz się”. Jakiś chyba mu się tryb anarchistyczny załączył bo totalnie olał moją prośbę, powagę sytuacji i wszelkie inne świętości wskakując na e-moll. Proboszcz z ambony spojrzał w naszą stronę lekko zdezorientowany i przerywając swoją myśl z kazania rzucił „ktoś tu chyba nie wyłączył telefonu...”. Powiedzieć, że Krzychu nie wziął sobie do serca tej uwagi to jakby nic nie powiedzieć. Nachylam się więc do niego po raz drugi i ponownie proszę. Koleś spojrzał na mnie z miną podobną do tej jaką zrobiłby dowolny pracownik ZUS-u, spytany o godziwą emeryturę na starość i kontynuował swoje mormorando w najlepsze. Proboszcz na koniec kazania raz jeszcze zaapelował do wiernych o wyłączanie telefonów w kościele, ale prawdopodobnie się zreflektował w dalszej części mszy bo podczas ogłoszeń parafialnych pozdrowił wszystkich wypoczywających turystów oraz „grupę osóbniepełnosprawnych”, spoglądając w naszą stronę.
Mniej więcej po roku spędzonym w Kamyku zaczęło się we mnie budzić przekonanie, że ta praca w dłuższym czasie (podobnie jak w mojej ekonomii, gdzie bada się zjawiska i ich wpływ w krótki i długim czasie) nie jest takim zajęciem, na myśl o którym czuje się szybsze bicie serca, adrenalinę czy ekscytację. A skoro spędzam 1/3 swojego życia w pracy, to chciałbym, żeby to było życie na pełnej petardzie. Z jednej strony nie po to wpakowałem równowartość dobrego samochodu w kształcenie na poziomie wyższym (studia zaoczne), a z drugiej czułem, że mogę pomagać osobom niepełnosprawnym wykorzystując nieco inne zasoby niż tylko siłę fizyczną. Szczęśliwym trafem udało się w Kamyku wygospodarować stanowisko administracyjne, na które wskoczyłem z początkiem września 2011 roku. Zamieniłem salę terapeutyczną na ciasne biuro. Zmieniło się więc nie tylko miejsce pracy i narzędzia (komputer zamiast rękawiczek lateksowych), ale zmieniły się też wyzwania. Miejsce zmagań z pampersami zajęła walka z permanentnym brak kasy...
Kamyk administracyjnie
Od początku zabieram się ostro do roboty. Mam zajmować się papierami, wizerunkiem oraz szukać kasy dla Kamyka. Ośrodek z uwagi na przyjmowanie bardzo niepełnosprawnych podopiecznych potrzebuje większego finansowania niż standardowe, czego jednak żadna ustawa nie przewiduje.
Papiery szybko okazują się nie być moją najmocniejszą stroną, na szczęście Szefowa pozwala mi na działania bardziej kreatywne niż tylko walka z dokumentami. Pracujemy razem w ciasnym biurze, otoczeni wszelkimi możliwymi dźwiękami jakie tylko można usłyszeć w Kamyku, a chcąc normalnie porozmawiać przez telefon idziemy do ogrodu.
Po kilku tygodniach udaje się załatwić wypad na zwiedzanie Stadionu Lecha i spotkanie z piłkarzami. Dla mnie, jako zapalonego kibica jest to wyjątkowa chwila, a nasi podopieczni mogą odwiedzić miejsca, których normalnie się nie ogląda. Jesteśmy w szatniach, w sali konferencyjnej, w loży prezydenckiej a nawet na murawie. Po wszystkim przychodzą do nas piłkarze. Część z nich jest ewidentnie przestraszona, nie wiedzą jak się zachować. Ja mam serce w przełyku, a Kamyki zachowują się jak zawsze: krzyczą, dotykają, mówią „głupi jesteś”. Na koniec otrzymujemy koszulkę z podpisami i pykamy sobie pamiątkową fotę. Relacja z naszej wizyty trafia na główną stronę internetową Lecha.
Bezcenne Korki – mój flagowy projekt, mający pomóc w zbieraniu kasy. Główne założenie, czyli udzielanie wolontaryjnie korepetycji, z których dochód miał trafiać do Kamyka, jest odpowiedzią na pytania wielu znajomych, chcących w jakiś sposób wesprzeć naszych podopiecznych. Trzeba zrobić użytek z wiedzy przyszłych inżynierów, lingwistów i innych specjalistów niezwiązanych z pomocą niepełnosprawnym. Nazwę Bezcenne Korki wymyśla znajomy dominikanin. Uruchomiamy stronę, robimy plakaty – wszystko to nie mając właściwie żadnego budżetu. Ludzie jednak bardzo chcą pomagać i to pcha ideę do przodu. W pewnym momencie mamy całe mnóstwo wolontariuszy i żadnych chętnych klientów. Jest to o tyle dziwne, że główna myśl mówi o korepetycjach niemających ceny. Klient sam decyduje ile chce zapłacić, przekazując darowiznę na Kamyk.
Idę więc do mediów. Zaczyna się gwiazdorzenie - pierwsze wywiady do radia, telewizji na żywca, artykuły w Internecie. Postanawiam popracować nad poprawną wymową, bo z moją dykcją i szybkim, niewyraźnym mówieniem ludzie mogą pomyśleć, że sam wymagam pomocy. Dziennikarzom w każdym razie podoba się nasz pomysł, dzięki czemu zaczyna się o Kamyku mówić głośno. Poznaniacy dowiadują się, że istnieje taki ośrodek, z takimi podopiecznymi. I zaczynają korzystać z naszych korków. Ja jestem pośrednikiem łączącym uczniów z nauczycielami, mój telefon prywatny staje się telefonem publicznym i sam też udzielam korepetycji z matmy. Wiedza z zakresu królowej nauk, którą nasza wychowawczyni z liceum wpajała nam również na godzinach wychowawczych wreszcie się na coś przydała. Bezcenne Korki w pierwszym roku działania przynoszą około 6 tys. zł darowizn dla Kamyka.
10 tysięcy złotych w 2 godziny pracy
Wiosną 2012 roku zaczynamy zbierać kasę na wakacje. Sukcesów mamy tyle, co Legia tytułów mistrzowskich w tym sezonie i generalnie żadnego pomysłu co z tym dalej zrobić. Jest piątek 15 czerwca, dwa tygodnie do wyjazdu, a do zdobycia jakieś 10 tys. zł. Siedzę przed komputerem będąc już po pracy w pustym Kamyku i bez większego celu przeglądam Internety. W tym czasie trwa Euro 2012, więc wszystko kręci się wokół piłki i kibiców. Polacy myślą głównie o nadchodzącym meczu z Czechami, ale tego dnia uwaga całego świata skupiona jest na irlandzkich kibicach, którzy dzień wcześniej mimo skrajnie niekorzystnego wyniku meczu z Hiszpanią (0:4), w końcówce śpiewają swoją narodową pieśń „Fields of Athenry” (taka nasza Pieśń o Małym Rycerzu z meczów siatkówki). I to śpiewają tak, że Hiszpanów w ogóle nie słychać, a komentatorzy zagranicznych stacji milkną na kilka minut, żeby widzowie w telewizji mogli również podelektować się tą ucztą dla słuchu. Wszelkie portale rozpływają się nad przybyszami z Zielonej Wyspy, a filmy z ich dopingiem biją rekordy popularności. W mojej wyczekującej weekendu głowie pojawia się myśl, żeby tych śpiewających Irlandczyków jakoś wykorzystać do naszych wakacji. Myślę sobie - trza zrobić swój filmik, który popłynie na fali popularności dźwięku z irlandzkich gardeł. Wycinam dźwięk z jakieś transmisji (sam śpiew), a pod obraz wstawiam apel z prośbą o pomoc w formie slajdów (po polsku i po angielsku), przygotowanych na szybko w paint’cie. Montuję to na ekspresowo w jakimś amatorskim programie i czem prędzej po jakiś dwóch godzinach od zalążka pomysłu wrzucam na prywatnego youtube’a z tytułem „Kibice Irlandii Euro2012 // Irish fans singing The Fields of Athenry vs Spain Euro 2012” (do zobaczenia: https://youtu.be/vWEzeWSpw40). Jest godzina 19, odświeżam po minucie od udostępnienia i film ma 250 odtworzeń. Odświeżam ponownie i wyskakuje „ponad 301 wyświetleń”. Youtube musi liczbę wyświetleń zbuforować więc nie będę mógł śledzić tego na bieżąco, ale myślę sobie – chyba ruszyło. W sobotę dostajemy wpierdol od Czechów i kończą się nasze emocje na Euro, ale ja podjarany odpalam swój film po weekendzie – ponad 200 tysięcy wyświetleń. Na koncie bankowym Kamyka ruch jak na Półwiejskiej w Poznaniu, a na mailu dziesiątki wiadomości od Irlandczyków z prośbą o podanie konta zagranicznego do przelewu. Księgowa pyta się co zmajstrowałem bo nagle pojawia się blisko 200 przelewów przychodzącym. Najważniejsze jednak, że udaje się zdobyć brakującą kasę. Real time marketing w słusznej sprawie. Jedziemy na wakacje, a ja znowu opiekuję się Krzychem.
Od września startujemy z drugą edycją Bezcennych Korków. Część wolontariuszy i uczniów zostaje z poprzedniego roku, know-how mamy już opanowane. Media znowu są nam przychylne, więc o akcji znowu robi się głośno, chociaż i tak największą liczbę wolontariuszy udaje się zebrać dzięki krótkiemu speechowi na ogłoszeniach u poznańskich dominikanów. Startuje też pierwsza edycja akcji Litr Paliwa Zamiast Piwa (zbiórka na dowóz osób niepełnosprawnych na rehabilitację), której pomysłodawczynią jest moja Szefowa. Na tych dwóch filarach, szukając kasy, rozsławiamy imię Kamyka.
Wakacje dla Krzycha
W maju kolejnego roku staję ponownie przed wyzwaniem zebrania funduszy na wakacje dla Kamyka. Trzeba iść za ciosem i zrobić jakiś filmik. Długo nie mam pomysłu jakby to ugryźć, żeby osiągnąć podobny jak przed rokiem efekt. Powoli jednak zaczynam się łapać na tym, że najlepsze rozwiązania wskakują mi do głowy w kościele podczas kazania... Pojawia się idea, że film musi być krótki i mieć proste przesłanie oraz coś, co go wyróżni spośród setek innych. Spisuję więc scenariusz, biorę naszą w pełni amatorską kamerę, wyciągam Krzycha z zajęć i zamykamy się w małej sali na 1,5 godziny. Nagranie idzie jak po grudzie bo w Kamyku ciężko o chwilę ciszy, a i Krzychu postanowił dorzucić coś od siebie poza scenariuszem. Pewnie można by to zrobić sprawniej, ale zależy mi, żeby film był na jednym ujęciu – bez cięcia. W końcu się udaje powiedzieć wszystko bez większego zająknięcia. Do obrazu dorzucam muzykę z Władcy Pierścieni, a w pewnym momencie łamię ją Listą Schindlera i dorzucam kilka slajdów. Tak powstaje najsłynniejszy nasz film (choć na youtube nie zrobił wielkiej kariery) „Pomóż zabrać Krzycha na wakacje” (do zobaczenia: https://www.youtube.com/watch?v=Us1ts6gS_0s). Mamy 15 maja 2013 roku, 1,5 miesiąca do wakacji, a życie Krzycha i moje od tego momentu nigdy już nie będzie takie same.
Całe przesłanie filmu zamyka się w słowach „chcemy jechać na wakacje, tylko kurwa nie mamy na to kasy”. Jest to najlepiej użyte przekleństwo w moim życiu i trampolina do zwiększenia siły przekazu nagrania. Tego samego dnia wysyłam maila do dziennikarzy z linkiem do filmu i prośbą o nagłośnienie akcji. Efekt przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Wśród wielu telefonów chyba najważniejszy jest ten od dziennikarki z ogólnopolskiej telewizji, która trochę na przekór swojemu nazwisku postanawia działać błyskawicznie. Nasze blade gęby ogląda cała Polska. Dzwonią ludzie z propozycjami pomocy, a na facebooku piszą dziewczyny, chcące się umówić ze mną i Krzychem w celach matrymonialnych. Na koncie ruch większy niż po Irlandczykach, a ludzie wpłacają kasę z tytułem „na szkocką z lodem”, „przyślijcie pocztówkę”, „bez filmu jak było nie wracajcie”. Wszystko dzieje się błyskawicznie i przechodzi wszelkie pojęcie.
Po trzech tygodniach nagrywam kolejny filmik „Krzychu wygrał Ligę Mistrzów” (do zobaczenia: https://youtu.be/ikFJRli25EY), w którym ogłaszam sukces – zebranie całej potrzebnej kwoty dla Krzycha & spółki. Film trafia na główną stronę Demotywatorów. Słychać w nim hymn Ligi Mistrzów bo wszystko co się wtedy wydarzyło to jak wygranie finału Ligi Mistrzów! Trzy tygodnie do wakacji, a my nie musimy się już martwić o fundusze. Wspomniana dziennikarka kilka miesięcy później otrzymała wyróżnienie w branżowym konkursie za zrealizowany o nas reportaż. W Kołobrzegu zaś już na samych wakacjach podchodzą do mnie obcy ludzie i pytają o Krzycha. Niespodziewany awans na wyższy poziom gwiazdorzenia.
Stowarzyszenie Na Tak
Z wrześniem 2013 roku opuszczam razem z Szefową Kamyk, żeby rozpocząć pracę w tzw. Dziale Wsparcia (zespół liczy łącznie 3 osoby i bardzo dobrze się ze sobą dogaduje). Stowarzyszenie doszło do wniosku, że musimy zwiększyć zakres naszych działań. Do tej pory pracowaliśmy dla 20 podopiecznych jednego ośrodka. Stowarzyszenie Na Tak ma podobnych placówek 11 (a wszystkich podopiecznych około 700), którym też potrzebne jest wsparcie w zbieraniu kasy i działaniach promocyjnych. Przechodzimy więc do centrali i zaczynamy działać na nieporównywalnie większą skalę.
Startuje trzecia edycja Bezcennych Korków i druga edycja akcji Litr Paliwa Zamiast Piwa. Wspólnie ze znajomym franciszkaninem, z którym obchodzimy urodziny tego samego dnia, nagrywamy filmik proszą z okazji naszego święta o litry paliwa na dowóz na rehabilitację dla Krzycha. Kolejne wizyty w radiu czy telewizji nie robią już większego wrażenia. Mam za to w telefonie pokaźną listę numerów do przedstawicieli mediów, z których pomocy korzystam, kiedy jestem w potrzebie i którzy korzystają z mojej pomocy, kiedy sami są w potrzebie i brakuje im tematów do swojej pracy. Bardzo cenna symbioza, wielkie dzięki!
Postanawiamy promować Stowarzyszenie i pozytywne postawy wobec osób z niepełnosprawnością przez wykorzystywanie nietypowych świąt, np. Światowy Dzień Przytulania, który wypada pod koniec stycznia. Robimy więc flash moba na dworcu PKP w Poznaniu, gdzie nasi podopieczni przytulają się z przypadkowymi przechodniami. Odbiór akcji jest bardzo pozytywny, pojawia się też mnóstwo mediów. Na Dzień Kobiet rozdajemy z chłopakami z zespołem Downa kwiatki poznaniankom, a w pierwszy dzień wiosny idziemy ulicami Poznania w Marszu Na Tak, z okazji Światowego Dnia Zespołu Downa. Był też gdzieś po drodze pomysł, żeby uczcić międzynarodowy dzień bez stanika ale jakoś nam to ostatecznie umknęło. W maju nad poznańską Maltą organizujemy Bieg Na Tak – zawody sportowe, gdzie wspólnie rywalizują osoby sprawne i niepełnosprawne.
Darth Vader
Kolejna wiosna, kolejna akcja z wakacjami. Już nie zbieram tylko dla Krzycha i Kamyka. Chętnych na letni wypoczynek jest około 150 podopiecznych, a kwota jaką trzeba zdobyć – 100 tysięcy zł. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie, żeby wykorzystać do działania postać Dartha Vadera. Wskakuję więc w czarny kostium (podarowany od jednego ze sklepów z gadżetami), a żeby wszystko było jak należy, dzwoniąc do mnie słyszy się Marsz Imperialny. Od tej pory mam drugą tożsamość. W połowie maja pojawiam się w przebraniu w kilku charakterystycznych miejscach Poznania, żeby wzbudzić zainteresowanie. Efekt jest niesamowity, ludzie podbiegają z daleka, robią sobie zdjęcia, machają z przejeżdżających samochodów. Dzięki życzliwości rzecznika prasowego Lecha udaje mi się wejść w przebraniu na mecz i przespacerować między piłkarzami w trakcie rozgrzewki. Oczywiście wyłapuje mnie telewizja i Vader jest jedną z atrakcji transmisji, a po meczu wbijam na konferencję prasową. Media informują o pojawieniu się tajemniczej postaci, ale jeszcze nie wiedzą o co chodzi. Kilka dni później wrzucamy stosownych filmik do sieci, rozsyłamy linka i wszystko staje się jasne (do zobaczenia: https://youtu.be/Jel2o_ucagA). Odwiedzam prawie wszystkie lokalne media i zaczyna się walka z czasem. Wydaje się, że wszystko zastało zrobione jak należy, a jednak odzew finansowy jest taki sobie. Trochę pomagają ubiegłoroczni darczyńcy ale jednak do założonego celu jeszcze daleka droga. Zaczynają się pierwsze objawy zniechęcenia, zaczynam mieć już tego wszystkiego dosyć. Codziennie odwiedzam konto, dopisuję kolejne złotówki do licznika, jednak to wciąż o wiele za mało.
Któregoś dnia w połowie czerwca dzwoni dziennikarz, prowadzący główne wydanie dziennika jednej z ogólnopolskich telewizji i pyta się ile jeszcze brakuje. Z najbliższego sobie wolnego źródła słyszał o naszej poprzedniej akcji z Krzychem i postanowił nam pomóc. Termin nagrywania reportażu zbiegł się z moim kilkudniowym wypadem w Tatry, więc nagrano cały potrzebny materiał w Poznaniu, a mnie dokręcili w Zakopanem, chwilę po przejściu trasy z Morskiego Oka na Kasprowy Wierch.
Materiał wyemitowano w sobotę 21 czerwca, na tydzień przed naszym wyjazdem. Reportaż naprawdę pierwsza klasa, co zdecydowanie odbija się na stanie konta. Przez cały kolejny tydzień mamy ze wspomnianym dziennikarzem gorącą linię i relację na żywo podgrzewaną motywacyjnymi SMS-ami o treści np. „posramy się ale się nie damy”. Jeszcze 30, 20, 10 tysięcy... Facet najwyraźniej poruszył niebo i ziemię (sam wpłacając sporą kwotę) bo w piątek, jeden dzień przed wyjazdem mogę obwieścić całemu światu, że udało się zebrać wymaganą kwotę (100 tysięcy złotych). A my z Krzychem ze spokojną głową po raz piąty jedziemy razem na wakacje. Wysyłam SMS-a z podziękowaniem dla tych przedstawicieli mediów, którzy o nas wspomnieli. Jeden z nich odpisuje „gratuluję, chociaż nie wierzyłem, że się uda”. Nasza historia, tym razem w obrazkach, raz jeszcze trafia na główną stronę Demotywatorów, a dziennikarzom lokalnego poznańskiego dziennika tak cała przygoda Lorda Vadera przypada do gustu, że postanowiają nominować mnie (zresztą wspomnianego dziennikarza również) do tytułu Człowiek Roku 2014. Na szczęście wygrywa ktoś inny!
Czasy współczesne
We wrześniu 2014 roku przychodzi kryzys. Mam już powoli dosyć tej roboty, potrzebuję nowych wyzwań. Ile można ciągle prosić o kasę? Na stronie Lecha pojawia się oferta pracy, idealnie skrojona pode mnie. Czuję jak mi napływa adrenalina, praca przy Bułgarskiej zawsze była moim marzeniem. Wysyłam CV, przygotowane graficznie przez kumpla pod Kolejorza. Zgodnie z informacjami w ofercie mają się odezwać do wybranych osób do końca września. Mija połowa października i nic. Zapominam właściwie o temacie, kiedy nagle dzwoni rzecznik prasowy Lecha, zapraszając mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Znamy się z akcji z Vaderem więc rozmowa przebiega w bardzo fajnej atmosferze. Po wszystkim następuje klasyczne „zadzwonimy” i temat ucicha na kilka tygodni. Okazuje się, że przechodzę do kolejnego etapu, ale wizja stanowiska, które miałbym objąć nie jest już taka różowa jak mi się wydawało na początku. Ostatecznie po jeszcze jednym etapie dostaję propozycję pracy. Waham się, konsultuję z lekarzem lub farmaceutą... Zostaję w stowarzyszeniu. Organizuję Jubileusz 25-lecia istnienia Stowarzyszenia Na Tak i zbieram siły do kolejnych działań.
W styczniu 2015 robimy „Przybijanie Piątki” na dworcu, a w marcu tradycyjnie Dzień Kobiet i II Marsz Na Tak. Na przełomie marca i kwietnia pomagamy Marcinowi Grabińskiemu, niewidomemu maratończykowi, który przebiegł trasę z Berlina do Poznania w 3 dni, żeby zwrócić uwagę społeczeństwa na potrzeby osób niepełnosprawnych. Koleś jest niesamowitym kozakiem, od połowy trasy mamy wątpliwości czy uda mu się dotrzeć w całości na metę, proponujemy krótką podwózkę. On nawet nie chce o tym słyszeć. Przybiega na metę ze sporym opóźnieniem, w asyście biegaczy z Poznania i okolic. Pierwsze o czym myśli, to organizacja kolejnego biegu. Gościu nie do zajechania.
W międzyczasie zaczynamy chodzić z Pawłem, chłopakiem z zespołem Downa razem na mecze. Na początku boję się jak będzie reagował na hałas panujący na stadionie ale bardzo mu się podoba. Kupuję mu szalik, żeby wyglądał jak człowiek i od tego czasu razem zdzieramy gardła, co przynosi wymierny efekt w postaci Majstra dla Lecha.
Kwiecień i pierwsza połowa maja to przygotowania do IV Biegu Na Tak. Wreszcie dopisała pogoda, a ludziom tak się podoba, że za rok zrobimy imprezę masową. Druga połowa maja to już kolejna akcja wakacyjna. Postanawiam nie wyważać otwartych drzwi i podobnie jak rok wcześniej pomaga nam Darth Vader. Ponownie wbijam się na mecz Lecha w przebraniu i ponownie spory odzew ze strony mediów. Tegoroczny cel – znowu 100 tysięcy złotych. Po ubiegłorocznym sukcesie nie możemy spocząć na laurach. Pomagają starzy sponsorzy, pojawia kilku nowych, jednak znowu sporo brakuje. Promujemy akcję „W dzień dziecka pracuję dla dzieci niepełnosprawnych”, która zakłada przekazanie dniówki wypracowanej w tym dniu na organizację wakacji dla dzieciaków niepełnosprawnych. Akcja cieszy się sporym powodzeniem, na wydarzeniu facebookowym zarejestrowano ponad 100 osób. Do wsparcia przyłącza się nowy prezydent Poznania, deklarując pomoc na swoim fanpage’u. Ostatecznie na konto wpływa jedna wpłata (od dziewczyny, która wcześniej była wolontariuszką w Bezcennych Korkach). Akcja fajna – efekt mierny. Zaczynam się trochę zniechęcać. Ile można w kółko prosić o to samo? A może ludzie mają już nas dosyć, może wolą pomagać innym?
Mam tę świadomość, że dzieciaki mi nie darują jak nie zbierzemy kasy. Krzychu mi nie daruje... Trzeba coś zrobić, żeby jeszcze ożywić te akcje. Zwykle to ja proszę w ich imieniu, ale mój głos staje się co raz słabszy. Przychodzi myśl, żeby poprosić głosami znanych osób. Na przykład Kazika „wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni”. Może jeszcze kogoś z Poznania? Peja, Mezo, Hans? A na deser jeszcze głos radiowy – Krzysztof Ratajczak. Ostatecznie Kazik upadł ale mam świetną trójkę raperów oraz znanego wszystkim kibicom spikera. Chcę, żeby przemówili tekstami swoich piosenek. Część nagrywam z nimi osobiście, część chłopaki przesyłają mailowo. Montuję wszystko w jeden organizm i wypuszczam w świat w nadziei, że przyniesie wymierne owoce (do zobaczenia: https://youtu.be/zphjv382x8s ). Równolegle odzywa się wspomniany wolny dziennikarz, organizując nam kolejny reportaż w ogólnopolskiej telewizji. Po tych wszystkich działaniach ruch na koncie się zwiększa ale do magicznej bariery wciąż brakuje dwadzieścia kilka tysięcy. Część naszych podopiecznych już wyjechała, Krzychu z Kamykiem zdążył już nawet wrócić z wakacji. Ale w pierwszej połowie sierpnia czeka nas jeszcze kilka turnusów. Nie możemy dać ciała...
Wyszedłem dziś (6 lipca) na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, jeśli dobrze liczę po raz 15. Codziennie do zrobienia 30-40 km, w słońcu i w deszczu. Chciałbym zapomnieć o tych brakujących pieniądzach, zresetować się i odpocząć psychicznie. Będę spał u obcych ludzi, karmił się tym co mi dadzą do jedzenia, zdany w zupełności na ich dobre serca. W taką trasę nie wyrusza się bez intencji. Jak widać mam za co dziękować i o co prosić na kolejny rok. Jakby ktoś chciał dorzucić intencję od siebie do mojego plecaka niech pisze w komentarzu albo SMS-em (numer jest łatwy do znalezienia).
Nasi podopieczni też są zdani na dobre, hojne serca. W pojedynkę jesteśmy w stanie bardzo mało zrobić, ale mając wsparcie, razem stajemy się silni. Ja sam nic bym nie zrobił bez pomocy innych. Gdyby ktoś chciał się podzielić swoim wsparciem na wakacje to wszelkie info znajdzie na www.natak.pl
Krystian
Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza zgodę na to. Czytaj więcej…
Polityka plików Cookies
Czym jest plik Cookie?
Pliki Cookie to niewielkie pliki tekstowe przechowywane na urządzeniu końcowym Użytkownika (komputerze stacjonarnym, laptopie, tablecie, smartfonie etc).
Tworzone są przez Twoją przeglądarkę internetową i przechowują ustawienia i informacje potrzebne (a często niezbędne) do prawidłowego funkcjonowania serwisu internetowego. Przy kolejnych odwiedzinach serwisu z tego samego urządzenia przeglądarka może sprawdzić, czy istnieją pliki cookies przechowujące ważne informacje i przesłać je ponownie do odwiedzanej witryny, która wcześniej zapisała ciasteczko w Twoim urządzeniu. Witryna w ten sposób może rozpoznać, że użytkownik odwiedził ją wcześniej i np. dopasować prezentowaną treść do odbiorcy.
Zalety plików Cookie
Pliki cookie ułatwiają użytkownikowi korzystanie z wcześniej odwiedzanych przez niego stron internetowych. Jeśli użytkownik korzysta z tego samego urządzenia i przeglądarki co wcześniej, umożliwia to zapamiętanie jego preferencji i pozwala odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych preferencji. Pliki cookies pozwalają tworzyć statystyki, które pomagają zrozumieć, w jaki sposób Użytkownicy korzystają ze strony internetowej, a to skolei pozwala na ulepszanie jej struktury i zawartości. Pozwalają również na utrzymanie sesji Użytkownika Serwisu (po zalogowaniu), dzięki temu każda kolejna podstrona serwisu nie wymaga ponownego logowania.
Kontrolowanie i usuwanie plików Cookie
Użytkownik w dowolnym momencie może zmieniać sposób korzystania z plików cookies. Większość przeglądarek oferuje możliwość akceptowania lub odrzucania wszystkich plików cookie, akceptowania tylko niektórych rodzajów albo informowania użytkownika za każdym razem, gdy strona internetowa próbuje je zapisać. Użytkownik może również z łatwością usuwać pliki cookie, które zostały już zapisane na urządzeniu przez przeglądarkę. Możliwości zarządzania i usuwania plików cookie różnią się w zależności od używanej przeglądarki. Wszystkie niezbędne informacje Użytkownik może znaleźć wykorzystując funkcję Pomoc w swojej przeglądarce lub odwiedzając stronę internetową http://www.aboutcookies.org/, na której wyjaśniono, jak kontrolować i usuwać pliki cookie w najpopularniejszych przeglądarkach. Pamiętaj, że zablokowanie wszystkich ciasteczek może spowodować trudności w działaniu lub zupełnie uniemożliwić korzystanie z niektórych funkcjonalności strony.
Jakie pliki Cookie wykorzystuje witryna?
Serwis wykorzystuje pliki cookies, które można podzielić w następujący sposób:
Jak zmienić ustawienia plików Cookie w Twojej przeglądarce?
Informacje dotyczące zmiany ustawień plików cookies w poszczególnych przeglądarkach dostępne są na poniższych stronach
Informacje dla urządzeń mobilnych dostępne są na poniższych stronach: